środa, 30 grudnia 2009

Jeśli chodzi o...

...tatę, to obniżył mu się poziom leukocytów (choroby przemijają, wiedza biologiczna pozostaje i tej należy się trzymać) i od prawie miesiąca odwlekają mu termin następnej chemii. Po wycięciu połowy trzustki ma cukrzycę, dźga się w palce i bierze insulinę. Ma też ustalone pory posiłków, które łamie jakieś piętnaście razy dziennie (zawsze mam wtedy wrażenie, że woli jeść niż żyć i trochę - tak w chuj - mnie to smuci), w związku z czym już dwa razy hipoglikemiował i trzeba było wzywać karetkę. Za pierwszym razem byłam w domu i dzwoniłam na pogotowie, kiedy mama kompletnie się załamała i próbowała obudzić go ze śpiączki za pomocą ludowych praktyk takich jak okrzyki, zaklinanie i płakanie. Za drugim razem - w Boże Narodzenie - była sama, ale najwyraźniej jakoś poszło. Rano się pospinałyśmy i uciekłam z domu do kina. Przyszłam na obiad, wszyscy obrażeni, stwierdziłam że tak się nie bawię i poszłam na piwo. Wracam do domu, pusto jakoś, mama siedzi w salonie i ogląda "Mamma mia". Pytam, gdzie tata - tata w szpitalu. "Dlaczego nikt do nas (tj. mnie i S.) nie zadzwonił?" - drążę dalej. Odpowiedź mamy: "A po co?".
Najwyraźniej jednak był jakiś cel w dzwonieniu do babci i cioci, które wszystkie newsy dostają średnio o dwie godziny szybciej i w rozszerzonej wersji. Ja i S., jako nie tylko jedni z najbardziej zainteresowanych, ale, jak się parokrotnie okazało, najprzytomniejsi, logicznie dostajemy informacje skrócone i opóźnione.
Cóż, muszę wyznać, że jedyne, co przychodzi mi do głowy kiedy o tym myślę, to moja najświeższa życiowa mantra - pozdro. Dziękuję.

Jeśli chodzi o mnie, to mam, jak to się mówi, wyjebane na wszystko, skandaliczne oceny oraz zachowanie naganne przez nieodpowiednie (ale tu akurat nic dziwnego, dostali je wszyscy którzy mają powyżej dziesięciu godzin nieobecności, czyli jakieś 15 osób na 35). Na dobre zaczęłam palić - żyję z mocnym przeświadczeniem, że przestanę od 1 stycznia, ale i tak wiem, że gówno z tego będzie. Piję natomiast mniej, bo jak się napiję, to zaczynam pierdolić nieznajomym o sprawach, które nikogo nie obchodzą i o których nie chcę mówić na trzeźwo - nigdy nie był to problem, ale od kiedy ojciec z rakiem znalazł się na czele listy, to jakoś tak niezręcznie.
Codziennie dziękuję bogu, że mam W, dwie A (co nie zmienia faktu, że wolałabym gdyby chociaż jedna z nich była dwumetrowym błękitnookim blondynem jak moje ostatnie bożyszcze), oraz takie artykuły, jak książki, szlugi i czekoladę.

Niniejszym chciałam szczerze podziękować wszystkim zainteresowanym za światły rok 2009. Pozdro, kurwa.

sobota, 24 października 2009

Będą flaki

Na tę chwilę moja potrzeba wyzewnętrznienia się (pytanie dnia: czy istnieje takie słowo? I bardziej egzystencjalnie - kim jestem, aby negować spelling checka?) jest głęboka jak stąd do Ugandy, a że opcja pogadania z rodziną odpada na wstępnie, z przyjaciółmi trochę później, ale jednak też, po raz kolejny wybieram nic nie wnoszące monologowanie prosto w otchłań internetu.
A więc (wierzcie mi, NIC nie daje takiej satysfakcji uczniom klas humanistycznych jak rozpoczęcie zdania od "a więc") czułam się potwornie, ale teraz już się nie czuję, bo człowiek, jak uczy nas Victor Hugo (a może to był Jezus?), nie może wytrwać zbyt długo w żadnej skrajności. Dlatego po etapie wysyłania wszystkim zainteresowanym smsów/wiadomości na facebooku o treści "Mój tata ma raka, ale nie przytulaj mnie jak się zobaczymy" (wyjąc przy tym jak raniony hipopotam), wciskania sobie paznokci w przedramię za każdym razem, kiedy przychodziło do zamienienia z mamą paru zdań (bo naprawdę trzeba być pierdołą, żeby płakać robiąc kisiel) i ogólnego żulenia się mniej więcej co drugi wieczór, przyszedł względny spokój. I już nie czuję się potwornie, tylko wyrzucam sobie od potworów, łapiąc się na czysto technicznych rozważaniach w stylu: "co będzie, jeśli..." ("kto mi będzie dawał kieszonkowe? Jak wytrzymam tylko z mamą? Będę mogła wziąć jego samochód? O czym ja, kurwa, myślę?!"). Czyli mamy, jak mawia U., progress.
Tydzień temu tata wrócił do domu po prawie dwóch miesiącach w szpitalach (jednym na zadupiu, drugim w stolycy), lżejszy o głowę trzustki (śmieszne, ja dalej nie jestem pewna, co robi trzustka. Dr House nawalił w tej kwestii), kawał wątroby, jakieś fragmenty jelit (a może nie jelit...) oraz dwadzieścia pięć kilo, co w połączeniu z jego twarzą Żyda Jankiela (nie żeby cośtam, tylko stwierdzam fakt) i brodą a la Hemingway - domyślnie Tołstoj - którą zapuścił w wakacje daje efekt jakby właśnie wyszedł z Auschwitz. Nie jest w stanie odkręcić sobie soku. A ja dalej, kurwa, zachowuję się jakby miał grypę, i to nawet nie świńską. Albo ptasią.
Cóż.
Miałam jeszcze coś do powiedzenia, ale za cholerę nie pamiętam co, przypomni mi się za kolejne dwa miesiące.

wtorek, 15 września 2009

Co do Dirty Dancing

Patrick Swayze umarł dziś na raka trzustki.
Wiecie, kto jeszcze ma raka trzustki?

Rodziciel.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Z cyklu: jak ocalić świat, cz.1

Ja: Mogę cię zabawiać konwersacją na poziomie, chcesz?
U: Właśnie tego od Ciebie oczekuję..
Ja: Możemy konwersować o manatach
Ja: Wiesz co to manat?
U: Nie
U: Ale mi powiesz
Ja: Więcej, dam ci link do artykułu który zmienił moje życie
Ja: Wreszcie wiem kim chcę być jak dorosnę
Ja: MANAT!
U: Chcesz zostać manatem?
Ja: Tak
U: Ważyć 500 kg i mieć 3,5m długości?
Ja: Tak
U: Ekstraa...
U: Myślę, że to dobra opcja
U: Taki manat na pewno ma niewiele problemów i nikomu nie szkodzi
Ja: Byłabym gruba, ale miałabym to gdzieś bo już bym się taka urodziła
Ja: I wszyscy naokoło też byliby grubi!
Ja: Spędzałabym życie żrąc trawę
Ja: Nie robiłabym NIC
U: Ja też tak chcę
Ja: W pełni zrozumiałe
U: I jeszcze być pod ochroną, więc nikt Ci nie zrobi krzywdy
U: Tak
U: Chcę zostać manatem
Ja: Manat przebił moją wcześniejszą ambicję bycia misiem koala
U: Manat lepszy
Ja: Albo to to, że dowiedziałam się że misie koala odżywiają się bakterią z kału mam misiów koala. Czy jakoś tak.
U: No tak, to nie jest pozytywne...
U: Manat to najlepsza opcja
U: Zdecydowanie
Ja: Widzisz!
U: Od dzisiaj zaczynam działać w kierunku zostania manatem
Ja: Tylko że jest ten problem, że nie wiemy jak :(
U: Przerzucamy się na trawę i wyjeżdżamy do Afryki
Ja: No to teraz już wiemy!
U: I rewelacja
Ja: Tym sposobem skończyły się wszystkie nasze problemy!
Ja: Mogłybyśmy zrobić więcej
Ja: Założyć społeczność manatów dla vipów
U: Tak!
Ja: I stworzyłybyśmy podwodny manatland
U: I będziemy trząść Afryką
Ja: Ba, nie tylko Afryką
Ja: Są jeszcze manaty karaibskie i ich kumple diugonie
U: To lepiej na Karaibach, bo tam możemy spotkać Jacka Sparrowa
Ja: Który też zostanie manatem!
U: On ma monopol na wszystko, więc da radę
U: Jack jest alfą i omegą, więc manatem też
Ja: No, ale nieźle się z tym kryje
Ja: Pewnie ukrywa płetwy pod dreadami
U: I brodą
U: Nie wiem jak, ale na pewno tak jest!
Ja: Ej, jeśli rozgryzłyśmy to, to oznacza że jesteśmy w stanie ogarnąć już WSZYSTKO we wszechświecie!
Ja: Też jesteśmy alfą i omegą!
U: Tak!
Ja: Ogarnąć = móc! Możemy WSZYSTKO!
Ja: OCALIMY ŚWIAT!

PS.
Nikt nie nauczył mnie jarać trawki, po prostu odkryłam że na planecie nie ma nic fajniejszego niż wodne ssaki.

wtorek, 28 lipca 2009

Czysta dekadencja

Rodziciele wyjechali, znowu, tym razem na koniec świata (no dobra, do Chorwacji) i na okrągły miesiąc, z którego minął już ponad tydzień. Zostawili mnie z zapasem jogurtów oraz przeszywającym poczuciem własnej (mojej) wyrodności*; po pierwsze dlatego, że w ogóle nie pojechałam, po drugie dlatego, że odczułam ich brak jedynie dziś rano, kiedy musiałam usunąć własne kudły z odpływu wanny oraz przedwczoraj, kiedy znalazłam na ścianie pająka (jakby sam fakt bycia arachnofobką nie czynił pozbycia się go niemal niemożliwym, zostałam wychowana w przeświadczeniu że każde żywe stworzenie zasługuje na życie, a każdy robal na godne wepchnięcie do słoika i wyrzucenie za okno - zajęło mi to kwadrans). Żebym o swojej wyrodności nie zapomniała, powierzyli mnie pieczy babci, która teraz regularnie budzi mnie telefonami w południe i kazaniami o tym, że spanie do południa to zło (gdyby mnie nie budziła, spałabym pewnie do pierwszej; końcowy efekt jest taki, że trzymam telefon przy łóżku, ucinamy sobie pogawędkę, po czym śpię do trzeciej). Oprócz tego zaprasza mnie na obiady, podczas których zapewnia mnie, że wie jak ja strasznie lubię sobie gotować i oczywiście do niczego mnie nie zmusza i wystarczy, jak przyjdę dwa razy w tygodniu - co byłoby szalenie miłe, gdyby nie fakt, że jeśli odmówię przyjścia na obiad czwartego dnia z rzędu w dwie godziny później dzwonią rodzice i pytają, dlaczego babcia znów jest obrażona. Opiekuje się mną też S., przychodząc co drugi dzień, wypalając garść szlugów i, kiedy ma dobry humor, przynosząc prezenciki w postaci paczki chipsów (których połowę wyżera po drodze) lub puszki piwa (które i tak wypija sam, bo zapamiętanie, że ja piję tylko malinowe jest powyżej jego możliwości). Na ogół wpada bladym świtem, czyli koło pierwszej, ale na przykład w piątek wpadł o drugiej nad ranem, przywiózł dwóch kumpli i oglądaliśmy Dwie wieże. Wyszło to o tyle dziwnie, że właśnie była u mnie U., która, po paru godzinach wylewania żalów na swojego ideała dostała od niego wyjaśniającego całe zło tego świata smsa i w momencie ich przyjścia leżała na podłodze i śmiała się do sufitu. Ja natomiast przez cały wieczór starałam się ukrywać mój kompletny brak kompetencji do pocieszania ludzi, aplikując jej rum z colą, który sama potem wypijałam, bo nie mogłam słuchać tych smętów. Dwie wieże cytowałam już z pamięci, tyle dobrego, że na przemian z S., więc koledzy stwierdzili że to rodzinne.
Od tygodnia nie zjadłam żadnego warzywa, chodzę spać o czwartej, a panie z monopolu zaczynają mnie rozpoznawać.
Gdyby nie pogoda, czułabym się jak Kevin sam w domu.

* spelling-check twierdzi, że nie ma takiego słowa, ja upieram się że jest

czwartek, 16 lipca 2009

Masochizm

Wczoraj założyli mi stelaż na zęby. Czuję się jak kosmita, wyglądam jak żelazna dziewica, myję zęby jak paralityk i odżywiam się jak rusałka admirał - tzn nie za pomocą ssawki, tylko bez przeżuwania i przyjmowania pokarmów stałych (no dobra, głupawe porównanie, ale nie mogłam znaleźć innego). Poza tym strasznie żałuję, że nie używam słowa "napierdalać", bo gdybym używała znacznie ułatwiłoby mi to odpowiadanie wszystkim zainteresowanym (a jest ich zadziwiająco dużo) na pytania z kategorii "Co u twoich zębów?", "Dlaczego nie idziesz na Transformersy?" i "Czemu cię nie ma na francuskim?" (wspominałam, że zapisałam się na intensywny kurs francuskiego?).
Ale cóż z tego, skoro za głupi rok będę olśniewać uśmiechem jak ten, ta... Yyyy... Scarlett Johansson?

Kurwa, w co ja się wpakowałam?

środa, 24 czerwca 2009

Podsumowując...

...zawrotne dziesięć miesięcy bycia licealistką, oczywiście, bo cóż by innego? W ciągu tych dziesięciu miesięcy:
- przytyłam pięć kilo
- prawdopodobnie rozpieprzyłam sobie zatoki przez kretyński pomysł mycia głowy codziennie rano
- nawiązałam przyjaźnie z satanistką K., lanserką W. oraz zupełnie zwyczajną, choć ostatnio rzygającą z nerwów U.
- oraz znacznie luźniejsze relacje z gronem równie fascynujących ludzi
- dalej nie wymyśliłam kim chcę być jak już dorosnę, chociaż rozważyłam starannie takie zawody jak:
lekarz (zbawienny wpływ "Doktora House'a")
żona lekarza (mieszanka wpływów "Doktora House'a" i "Gotowych na wszystko")
romanistka (Dumas)
rusycystka (Tołstoj oraz Sołżenicyn, który odwiódł mnie od pomysłu zostania lekarzem - coś za coś)
iberystka albo italianistka (dla czystego lansu. Ok, wpadłam na to w tej chwili)
filolożka klasyczna (głównie ze względu na kosmiczną nazwę)
gwiazda rocka (dalej ortodoksyjnie wielbię System of a down, ale oni wszyscy mają BRODY. Nie chcę mieć brody. Więc skąd mi się to wzięło?)
pisarka (przeczytanie czterech tomów Zmierzchu uświadomiło mi, że to wcale nie takie trudne)
prawniczka (bo tata by się ucieszył)
psycholożka (bo wszystkie dzieci psychologów kończą na psychologii; tata by się załamał)
- nauczyłam się:
deklinacji (sztuk dwie), i koniugacji (tyleż) po łacinie
więcej matematyki, niż w całym moim dotychczasowym życiu (bezcenna motywacja pały na semestr)
odrobinkę polskiego
może ciut angielskiego (po raz kolejny brawa dla dr. House'a, Blair Waldorf i Sawyera)
- nie nauczyłam się absolutnie niczego z:
chemii (ale rozwinęłam umiejętność ściągania)
historii
wosu/woku (dalej nie jestem pewna, na które uczęszczałam)
francuskiego
geografii
i pozostałych przedmiotów
- poznałam takie słowa/wyrażenia jak:
pocisnąć
padaka
drams
kosmos
chujnia z grzybnią
- rozwinęłam się kulturalnie (przeczytałam cztery tomy Zmierzchu, sześć powieści Austen, siedem tomów Harry'ego Pottera, czterdzieści dwa tomy Dragon Balla, szesnaście czy tam siedemnaście tomów Jeżycjady, wszystkie części Ani z Zielonego Wzgórza, sześć tomów Forsyte'ów i myślę, że czas zacząć od nowa. Obejrzałam cztery sezony Gotowych na wszystko, dwa Plotkary, jeden Losta i trzy House'a. Pokryłam szlaczkami i rysunkami waleni cztery brudnopisy)

Taa, to był dobry rok.

czwartek, 11 czerwca 2009

Z cyklu: jestem hardkorem, część 2

Wczoraj (ok, nie wczoraj, teraz już tydzień temu) miałam iść na osiemnastkę koleżanki. Ok, fajnie, pomalowałam paznokcie, za pomocą wiadra nospy i kontenera snickersów doprowadziłam się do prawie radosnego stanu, odgrzebałam nawet cholerną torebkę na łańcuszku i dotarłam na miejsce, to jest do najbardziej wylansowanego miejsca na półkuli, klubu Enso, spóźniona zaledwie czterdzieści minut. Wchodzę - pusto, obsługa radośnie sobie plotkuje (podsłuchałam między innymi, że zaproszonych jest dwadzieścia osób i strasznie smutno mi się zrobiło, bo po co komu klub na dwadzieścia osób?). Dzwonię do K., przyjaciółki M., która (M.) imprezę urządza, i K. mówi, że do Enso dotrą za godzinę. Jest dziesiąta - z nudów dzwonię do Koleżanki Satanistki (poważnie, mam Koleżankę Satanistkę - racjonalną, cokolwiek to nie znaczy - którą strasznie lubię, mimo że doprowadza mnie do szału sześć razy w tygodniu), zakładając, że siedzi właśnie w jakiejś mrhocznej spelunie i będę mogła się tam wprosić w oczekiwaniu na K. i M. Satanistka siedzi w domu, ale mówi że mogę wpaść - wpadam. Zagadujemy się, wychodzę o wpół do dwunastej. K., która, na marginesie, mieszka na drugim końcu świata (no dobra, za Krakowem), dzwoni i mówi, że już są, no, tam, w Enso koło szkoły. Wszystko się zgadza, wracam do cholernego Enso, osiemnastka jest, nikogo nie znam - prawidłowo. Cholernie nie chce mi się tam być, stwierdzam że dam buzi M. i się ulotnię, problem w tym, że ani M. ani K. nie widać. Nic to, wychodzę, dzwonię do K., K. mówi że już są, czekają na zewnątrz. Ja też czekam na zewnątrz, ale jakoś ich nie widzę. Nie mam siły rozważać, czy cierpię na nagłą ślepotę, czy Enso ma dwa zewnętrza, czy któreś z nas są w złym miejscu. Dzwonię do K., mówię że koniecznie muszę wracać do domu (żadna z nas nie jest specjalnie przytomna - jak widać - K. nie wnika), wracam.
Godzinę później dostaję smsa od K. - że strasznie przeprasza, to nie Enso, to El sol, również koło szkoły.
Ok, w tej historii to nie ja jestem największym hardkorem, ale i tak.

A dzisiaj rano zadzwonił S., uchachany jak norka (jak mawia Pam Jones) i powiedział, że właśnie dostał coś, co zmieniło jego życie, czyli zniżkę dla pracowników do McDonalda. Nie żeby był pracownikiem, S. się pracą nie kala, ale i tak pierwszy raz w życiu jestem dumna z mojego brata.

Ps: Aha, co do tytułu cyklu - wulgarne i głupie, no i nie wierzę, żeby była osoba w kraju która tego nie widziała, ale klik

środa, 10 czerwca 2009

Z cyklu: jestem hardkorem

Impreza u K., o trzeciej nad ranem A., W. i ja oglądamy Harry'ego Pottera. A., przysypia, solennie obiecuję jej, że jak tylko Harry i przyjaciele załatwią biznes z Voldemortem obudzę ją i pooglądamy sobie House'a. Po półgodzinie dochodzę do wniosku, że pomysł głupi nie jest, dlaczego tylko A. ma sobie przysypiać? I następuje dialog stulecia:
Ja: Ej, W. obudź mnie jak się skończy, ok?
W (konsternacja): Zuzia, skończyło się kwadrans temu...

wtorek, 2 czerwca 2009

Ciężkie chwile

Dziś zaliczyłam matematykę na dopa, co oznacza że mimo wszystko jestem bogiem.

Phi, w tej chwili wolałbym być wombatem.

piątek, 15 maja 2009

Trochę imoł, ponownie

Dzisiaj ZNÓW* mam zjebany humor i w chuj dużo do powiedzenia, słuchajcie:
1) Wczoraj byłam u ortodonty na towarzyskiej pogawędce o stelażach na zęby. Okazało się, że stelaż mi założą, nie ma sprawy, i jasne, mogą założyć tylko na górę (w ciągu dwóch lat powinnam opanować sztukę uśmiechania się dolnymi zębami), i pewnie, wszystko będzie świetnie, i w ogóle to proszę się niczym nie martwić - ALE najpierw muszą mi wyrwać górne piątki. Powiedziałam oczywiście, że nie ma sprawy, bo po co komu piątki, phi! Potem robili mi odlew zębów, z czym miałam pewien problem, bo było to strasznie zabawne, a ciężko śmiać się z całą szczęką uwięzioną w ciastolinie. Potem zrobili mi rentgen, a nawet dwa, i rozczuliłam się widząc własną czaszkę. Potem przez godzinę wyjaśniałam rodzicielom, że wyrywanie sobie zdrowych piątek nie jest objawem jakiejś ciężkiej choroby psychicznej, a stelaże na zęby fanaberią. Argument, że książę Harry nie będzie mnie chciał z krzywymi zgryzem i cała rodzina będzie na starość przymierać głodem nie podziałał. Nie pomogło też roztoczenie przed nimi upojnej wizji ich młodości, kiedy telegramy i elektryczne światło też były fanaberiami. Zadecydował dopiero argument decydujący w każdych okolicznościach: "a w ogóle to ja teraz też dostanę nerwicy i skończę jak S. poprawiając WOS na psychotropach na receptę!".
2) Zaliczyłam historyjkę z łaciny na cztery i test ze słownictwa na całego dopa, czyli na koniec będę mieć tróję, dokładnie to samo co miałabym gdybym dostała dwie pały albo dwie szóstki. Czyli wyfrajerzyłam się osiemdziesiąty szósty raz w tym tygodniu.
3) Dzisiaj przyszła pani B., która raz na jakiś czas przychodzi i odgruzowuje mieszkanie. Niestety, jak to z panią B. bywa, jej przyjście spowodowało więcej problemów niż rozwiązało. Wczoraj trzeba było tradycyjne pozbyć się dwóch z trzech warstw syfu i pochować wszystkie ważne papiery i całą resztę pierdół które jak śmieci wyglądają, ale nimi nie są. Tradycyjnie zapomniałam o pudełku na soczewki i teraz mam problem, bo w pudełku jest jakiś dziwny osad przypominający Pronto (czyli muszę kupić trzecie w tym miesiącu - pierwsze wyrzuciła pani B., w drugim zdechła mucha i nie wiedziałam czym ją zdezynfekować). Nie, żebym nie lubiła pani B., jest strasznie fajna, no i jestem jej dozgonnie wdzięczna za odzwyczajenie mnie od oglądania telewizji. Wprawdzie nie wiem, czy zrobiła to celowo, ale kiedy po każdym jej przyjściu trzeba było wzywać pana G., elektryka, żeby powkładał na miejsce wszystkie wyrwane przez panią B. kabelki, za którymś razem stwierdziłam że pierdolę i w takim razie obejdę się bez MTV. Za coś takiego pani B. powinna dostać Nobla (oczywiście zakładając, że nie jest w zmowie z panem G.)
4) A w ogóle to dzisiaj mam urodziny, mam siedemnaście lat i jestem przerażająco stara. Jestem też, jak widać, szalenie alternatywna, bo zamiast iść się schlać na grillu u kupla W. siedzę w domu, jem wczorajszą pizzę i co kwadrans odświeżam naszą-klasę żeby sprawdzić czy M. - ten od A. - napisał mi już życzenia.
U. też ma dzisiaj urodziny, wczoraj kupiłam jej prezencik w postaci plakatu z naszym obrzydliwie oczywistym bożyszczem. Długowłosy i odziany w koszulkę Iron Maiden pan z Empiku uśmiechnął się do mnie uroczo, kiedy podchodziłam do kasy, po czym zobaczył co kupuję i uśmiechnął się ponownie, również uroczo, ale, niestety, z jawną pogardą, i to nawet nie do mnie, tylko swojej koleżanki z pracy. Wieczorem opowiedziałam to wszystko M. (ale innej). M. powiedziała, że też była dziś w Empiku i kasjer też dziwnie się na nią patrzył.
Dziś M. dała mi plakat z bożyszczem.


* w środę było PMS, teraz jest MS

środa, 13 maja 2009

Z serii: frustracje szablonowej nastolatki

Dziś przez dwie godziny uczyłam się na pamięć jakiejś pieprzonej historyjki z morałem, co samo w sobie nie byłoby może takie złe, ale pieprzona historyjka jest po łacinie (w związku z czym muszę brać nie tylko na słowo to, że jest w niej jakikolwiek morał, ale również to, że w ogóle jest historyjką). Po dwóch godzinach stwierdziłam, że mogę iść zrobić sobie kawy - bo jutro czeka mnie jeszcze test z pieprzonego słownictwa - co zajęło mi dokładnie kwadrans, a kiedy wróciłam, nie pamiętałam nawet tytułu. Nawet cholerny Mozart mi nie pomógł, kurwa!
Nienawidzę życia.
O, i właśnie zdałam sobie sprawę, że zapomniałam wydrukować sobie matury z angielskiego, o czym Pani P. trąbi od dwóch tygodni.

Przechodząc do tematu: wspominałam, że złamał mi się paznokieć?

poniedziałek, 4 maja 2009

Ranking komplementów

- Kolega S., najinteligentniejszy człowiek świata (w swoim mniemaniu), przyglądając się badawczo kiedy prezentowałam mój nowy (różowy!) lakier:
"Wiesz co Zuźka, pod tą nonszalancją coś się kryje" (w domyśle - coś nie będącego otchłanią debilizmu)

- Pijany artysta z Plant z kumplami:
"Zajebiste - hik! - cycki dziewczyno, trzymaj tak - hik! - dalej! Hik!"

- Mama, kiedy na widok tabliczki oznaczającej bliskość McDonalda dostałam ślinotoku, ręce zaczęły mi się trząść, a z ust wydobył się łatwy do zinterpretowania jęk:
"A potem się dziwisz, że jesteś tłusta"

- Koleżanka P., kiedy zastanawiałyśmy się, jakie postaci z kreskówek przypominamy:
"Blond włosy, słodka buzia, wielkie cycki - Dobrą Wróżkę"

- S.:
"Wyglądasz jak połamana żyrafa"

- Pani Sąsiadka (która jeszcze nigdy w życiu nie odpowiedziała mi na "dzień dobry!" i ma w zwyczaju trzaskanie mi przed nosem każdymi możliwymi drzwiami), na widok mnie, A. i Kolegi Dresa siedzących na klatce schodowej:
"Chamidła!"

- Pijany Kumpel Kolegi Dresa
"Dziewczyny, jesteście zajebiste!"

- A.:
"Wyglądasz jak McGuyver"

Cóż, przynajmniej kiedy wbiję się w pychę nikt nie będzie miał wątpliwości przez kogo.

sobota, 2 maja 2009

Co do realizacji planów

W. dostała szlaban (od dziadków, ostatni z pakietu szlabanów od wszystkich żyjących krewnych w ośmiu liniach), U. mnie wyfrajerzyła (no dobra, porzuciła dla ratowania przyjaciółki. Przyjaciółka U. to krzyżówka Hamleta i dziewczyny superbohatera, którą trzeba ratować sześć razy dziennie kiedy wisi na czubku Empire State Building albo siedzi przywiązana do bomby zegarowej na opuszczonym wielorybniczym statku. Dziś złamało jej się serce - albo paznokieć - i to U. musi robić za superbohatera) a A. jest ciągle rozdarta między pierdoleniem a nie pierdoleniem superważnego konkursu skrzypcowego. Pewnie złamie się za dwie godziny, co daje mi czas w sam raz na wypisanie paru bzdetów i obejrzenie na youtubie kolejnego klasyka Disneya (dziś rano była Pocahontas - o ile na pierwszej części dostałam spazmów i wypłakałam jakieś siedemnaście litrów łez, co zdecydowanie świadczy o jej wielkości, druga okazała się do dupy).
Wszystkim nam udało się zebrać do kupy tylko w nocy z czwartku na piątek. W piątek rano przyszedł S., przyniósł nam swoją suszarkę i zrobił z niedziałającego dvd działające, co było najpiękniejszym danym mi dowodem braterskiej troski od drugiej klasy podstawówki, kiedy to wyłowił dla mnie w automacie pluszową mysz z pluszowym cygarem. Dał W. okazję do zrozumienia absurdu naopowiadanych rodzicom kłamstw (tych o pełnej dojrzałości i studiowaniu prawa), kiedy zaczął przeczesywać cały dom w poszukiwaniu podręcznika do WOSu, z którego w środę poprawia maturę i właśnie mu się przypomniało że tym razem musi mieć 80%.
W piątek wieczorem zdałam sobie sprawę, że ze stówki którą rodzice zostawili mi na wyżycie zostały dwie dychy w pięciozłotówkach. Postanowiłam więc przyoszczędzić i olać osiemnastkę przyjaciółki koleżanki M., na której z pewnością musiałabym dołożyć się do czyjegoś prezentu. Wieczór spędziłyśmy więc z A., jak stare dobre lesbijskie małżeństwo oglądając "Wywiad z wampirem" i uzupełniając nasze wspomnienia z poprzedniego wieczoru.
Dzisiaj rano dzwonił tata i zapytał, jak idzie nam prowadzenie gospodarstwa. Dzwonił robiąc śniadanie. Mama zadzwoniła trzy minuty później robiąc zakupy i zapytała dokładnie o to samo. To cudownie, że moi rodzice po dwudziestu latach małżeństwa wciąż są bratnimi duszami i kiedy jednemu nagle przychodzi do głowy kosmiczne wyrażenie w stylu "prowadzenie gospodarstwa", drugie wpada dokładnie na to samo. Potem zadzwoniła babcia i zaprosiła mnie na obiad. Podczas obiadu zapytała, jak idzie nam prowadzenie gospodarstwa.
Nie mam pojęcia co to cholerstwo znaczy, nie sądzę, żeby jakkolwiek miało się do latania o drugiej nad ranem do monopolowego, ale powiedziałam wszystkim, że absolutnie fantastycznie.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Nie ma to jak plany

Moi rodzice wyjeżdżają na długi weekend. Nie jest to nic dziwnego, zważywszy, że mają to wpisane w roczną rutynę od trzystu dwudziestu lat, dziwne jest natomiast to, że bez przesadnego jęczenia pozwolili mi mi zostać samej. W domu. Na trzy dni.
Problem jest taki, że ja generalnie nie lubię zostawać sama gdziekolwiek (chyba że alternatywą jest spędzenie trzech dni na końcu świata, w Zakopanem, bez mojej kolekcji lakierów do paznokci, znajomych, internetu ani własnego łóżka), po części dlatego, że mam paranoję, panicznie boję się ciemności, głuchych telefonów, pająków, szatana, raka skóry, wybuchów gazu i świńskiej grypy, po (większej) części też dlatego, że ostatnimi czasy staję się zwierzęciem stadnym.
Dziś podczas kolacji poinformowałam rodziców (śmiejąc się histerycznie i bez najmniejszego powodu) że w takim razie towarzystwa dotrzymywać mi będzie moja przyjaciółka W. Opowiedziałam im, bez zbędnej kurtuazji, że W. koniecznie musi mieszkać z nami, bo jej rodzice też wyjeżdżają, ale "nie są tacy fajni jak wyyyy" i zostawiają ją pod opieką babci i młodszej siostry (sic!), a W. tego nie przeżyje i będą ją mieć na sumieniu. Rodzice strasznie się zdziwili i zapytali, dlaczego właściwie W., mojej równolatki, toteż kobiety w pełni dojrzałej (no dobra, tego nie tylko nie powiedzieli, ale nawet nie zasugerowali, ale musieli mieć to na myśli) ma w ogóle ktokolwiek pilnować. Odpowiedziałam, w dalszym ciągu z kretyńską szczerością i histerycznym śmiechem na ustach (nie wiem skąd mi się to wzięło, pewnie dojdą jeszcze do wniosku, że zostałam rasta i rytualnie jaram), że po ostatniej imprezie W. nie zostanie sama w domu ho-ho i jeszcze dłużej, a cała jej rodzina uważa ją za zło wcielone. Powiedziałam też, że żeby przekonać swoją matkę, zapewniła ją że będziemy przez cały czas pod opieką mojego brata S. dwudziestoczteroletniego studenta prawa. Sęk w tym, S., ma lat dziewiętnaście, w tej chwili nie studiuje nie tylko prawa, ale w ogóle niczego, dodatkowo leczy się terapeutycznie (żeby nie powiedzieć dosadnie - psychiatrycznie) z przewlekłej nerwicy i bynajmniej nie będzie z nami mieszkał. A gdyby mieszkał, i tak miałby nas gdzieś, ewentualnie demoralizował i puszczał kretyńskie horrory na dvd. Wydało mi się to strasznie zabawne i głównie dlatego podzieliłam się z tym z rodzicami, ale rodzce śmiali się jakoś niemrawo (co zauważyłam dopiero po pięciu minutach, kiedy wyczołgałam się spod stołu, gdzie zaniósł mnie kolejny napad radości).

W związku z czym postanowiłam pominąć fakt, że poza W. wprowadzają się A. i U.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Najbardziej nastolatkowe święta świata:

W czwartek spałam i oglądałam "Gotowe na wszystko".
W piątek paliłam z A. w wylansowanej knajpie przy Rynku, nie omieszkałam też zjeść cheeseburgera. Poznałam kolegę A., który teraz zostawia mi flirciarskie komentarze na naszej-klasie (A. twierdzi jednak, że jest śmiertelnie zakochany w jakiejś ich koleżance; szkoda, był wyższy ode mnie, a moje standardy spadają z dnia na dzień).
W sobotę oglądałam z S. horror Jeepers Creepers, najgłupszy film dziesięciolecia, o potworze rozbijającym się po bezdrożach starą ciężarówką zwaną Jeepersmobilem i zjadającym oczy przypadkowych przechodniów (coby móc widzieć) oraz ich płuca (coby móc oddychać).
W niedzielę w kolejnej wylansowanej knajpie wysłuchiwałam historii happy endu romantycznej historii U. i jej idełała, którego imienia nie jestem w stanie zapamiętać, ale kojarzy mi się z Chuckiem Norrisem.
W poniedziałek doszłam do wniosku, że chcę jeszcze trochę pożyć i kategorycznie odmówiłam wychodzenia z domu - cały dzień spędziłam na lekturze ostatniego tomu "Zmierzchu".
We wtorek piłam na wiślanych wałach z W. i jej przerażającymi znajomymi. Najboleśniejszy fragment - sikanie w krzakach. Zdecydowanie.

W środę wróciłam do szkoły, na historii czytałam "Malowany welon" starannie ukryty w zeszycie A4, na chemii dostałam pałę, ponieważ K. w ostatniej chwili stwierdziła, że cała nasza skrupulatnie opracowana strategia ściągania jest do dupy i ona się tak nie bawi, za co śmiertelnie się na nią obraziłam. Następnego dnia mi przeszło, bo przypomniałam sobie, że K. jest moim jedynym, i do tego bogatym, źródłem powieści Sapkowskiego (którego ostatnio pokochałam, co nie zmienia faktu, że dalej nabijam się z fantastyki). Na matematyce postanowiłam poudawać zaangażowaną, więc w połowie lekcji wyciągnęłam pierwszy lepszy zeszyt i otworzyłam go na pierwszej lepszej stronie. Traf chciał, że pani C. patrzyła mi się przez ramię, a pierwszą lepszą stronę pokrywał wysmakowany portret Szczęśliwego Walenia Alojzego. Reszta tygodnia też była fajna.

Mówię wam, jestem ostatnio nastolatkowa do obrzydzenia.