wtorek, 28 kwietnia 2009

Nie ma to jak plany

Moi rodzice wyjeżdżają na długi weekend. Nie jest to nic dziwnego, zważywszy, że mają to wpisane w roczną rutynę od trzystu dwudziestu lat, dziwne jest natomiast to, że bez przesadnego jęczenia pozwolili mi mi zostać samej. W domu. Na trzy dni.
Problem jest taki, że ja generalnie nie lubię zostawać sama gdziekolwiek (chyba że alternatywą jest spędzenie trzech dni na końcu świata, w Zakopanem, bez mojej kolekcji lakierów do paznokci, znajomych, internetu ani własnego łóżka), po części dlatego, że mam paranoję, panicznie boję się ciemności, głuchych telefonów, pająków, szatana, raka skóry, wybuchów gazu i świńskiej grypy, po (większej) części też dlatego, że ostatnimi czasy staję się zwierzęciem stadnym.
Dziś podczas kolacji poinformowałam rodziców (śmiejąc się histerycznie i bez najmniejszego powodu) że w takim razie towarzystwa dotrzymywać mi będzie moja przyjaciółka W. Opowiedziałam im, bez zbędnej kurtuazji, że W. koniecznie musi mieszkać z nami, bo jej rodzice też wyjeżdżają, ale "nie są tacy fajni jak wyyyy" i zostawiają ją pod opieką babci i młodszej siostry (sic!), a W. tego nie przeżyje i będą ją mieć na sumieniu. Rodzice strasznie się zdziwili i zapytali, dlaczego właściwie W., mojej równolatki, toteż kobiety w pełni dojrzałej (no dobra, tego nie tylko nie powiedzieli, ale nawet nie zasugerowali, ale musieli mieć to na myśli) ma w ogóle ktokolwiek pilnować. Odpowiedziałam, w dalszym ciągu z kretyńską szczerością i histerycznym śmiechem na ustach (nie wiem skąd mi się to wzięło, pewnie dojdą jeszcze do wniosku, że zostałam rasta i rytualnie jaram), że po ostatniej imprezie W. nie zostanie sama w domu ho-ho i jeszcze dłużej, a cała jej rodzina uważa ją za zło wcielone. Powiedziałam też, że żeby przekonać swoją matkę, zapewniła ją że będziemy przez cały czas pod opieką mojego brata S. dwudziestoczteroletniego studenta prawa. Sęk w tym, S., ma lat dziewiętnaście, w tej chwili nie studiuje nie tylko prawa, ale w ogóle niczego, dodatkowo leczy się terapeutycznie (żeby nie powiedzieć dosadnie - psychiatrycznie) z przewlekłej nerwicy i bynajmniej nie będzie z nami mieszkał. A gdyby mieszkał, i tak miałby nas gdzieś, ewentualnie demoralizował i puszczał kretyńskie horrory na dvd. Wydało mi się to strasznie zabawne i głównie dlatego podzieliłam się z tym z rodzicami, ale rodzce śmiali się jakoś niemrawo (co zauważyłam dopiero po pięciu minutach, kiedy wyczołgałam się spod stołu, gdzie zaniósł mnie kolejny napad radości).

W związku z czym postanowiłam pominąć fakt, że poza W. wprowadzają się A. i U.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Najbardziej nastolatkowe święta świata:

W czwartek spałam i oglądałam "Gotowe na wszystko".
W piątek paliłam z A. w wylansowanej knajpie przy Rynku, nie omieszkałam też zjeść cheeseburgera. Poznałam kolegę A., który teraz zostawia mi flirciarskie komentarze na naszej-klasie (A. twierdzi jednak, że jest śmiertelnie zakochany w jakiejś ich koleżance; szkoda, był wyższy ode mnie, a moje standardy spadają z dnia na dzień).
W sobotę oglądałam z S. horror Jeepers Creepers, najgłupszy film dziesięciolecia, o potworze rozbijającym się po bezdrożach starą ciężarówką zwaną Jeepersmobilem i zjadającym oczy przypadkowych przechodniów (coby móc widzieć) oraz ich płuca (coby móc oddychać).
W niedzielę w kolejnej wylansowanej knajpie wysłuchiwałam historii happy endu romantycznej historii U. i jej idełała, którego imienia nie jestem w stanie zapamiętać, ale kojarzy mi się z Chuckiem Norrisem.
W poniedziałek doszłam do wniosku, że chcę jeszcze trochę pożyć i kategorycznie odmówiłam wychodzenia z domu - cały dzień spędziłam na lekturze ostatniego tomu "Zmierzchu".
We wtorek piłam na wiślanych wałach z W. i jej przerażającymi znajomymi. Najboleśniejszy fragment - sikanie w krzakach. Zdecydowanie.

W środę wróciłam do szkoły, na historii czytałam "Malowany welon" starannie ukryty w zeszycie A4, na chemii dostałam pałę, ponieważ K. w ostatniej chwili stwierdziła, że cała nasza skrupulatnie opracowana strategia ściągania jest do dupy i ona się tak nie bawi, za co śmiertelnie się na nią obraziłam. Następnego dnia mi przeszło, bo przypomniałam sobie, że K. jest moim jedynym, i do tego bogatym, źródłem powieści Sapkowskiego (którego ostatnio pokochałam, co nie zmienia faktu, że dalej nabijam się z fantastyki). Na matematyce postanowiłam poudawać zaangażowaną, więc w połowie lekcji wyciągnęłam pierwszy lepszy zeszyt i otworzyłam go na pierwszej lepszej stronie. Traf chciał, że pani C. patrzyła mi się przez ramię, a pierwszą lepszą stronę pokrywał wysmakowany portret Szczęśliwego Walenia Alojzego. Reszta tygodnia też była fajna.

Mówię wam, jestem ostatnio nastolatkowa do obrzydzenia.