sobota, 2 maja 2009

Co do realizacji planów

W. dostała szlaban (od dziadków, ostatni z pakietu szlabanów od wszystkich żyjących krewnych w ośmiu liniach), U. mnie wyfrajerzyła (no dobra, porzuciła dla ratowania przyjaciółki. Przyjaciółka U. to krzyżówka Hamleta i dziewczyny superbohatera, którą trzeba ratować sześć razy dziennie kiedy wisi na czubku Empire State Building albo siedzi przywiązana do bomby zegarowej na opuszczonym wielorybniczym statku. Dziś złamało jej się serce - albo paznokieć - i to U. musi robić za superbohatera) a A. jest ciągle rozdarta między pierdoleniem a nie pierdoleniem superważnego konkursu skrzypcowego. Pewnie złamie się za dwie godziny, co daje mi czas w sam raz na wypisanie paru bzdetów i obejrzenie na youtubie kolejnego klasyka Disneya (dziś rano była Pocahontas - o ile na pierwszej części dostałam spazmów i wypłakałam jakieś siedemnaście litrów łez, co zdecydowanie świadczy o jej wielkości, druga okazała się do dupy).
Wszystkim nam udało się zebrać do kupy tylko w nocy z czwartku na piątek. W piątek rano przyszedł S., przyniósł nam swoją suszarkę i zrobił z niedziałającego dvd działające, co było najpiękniejszym danym mi dowodem braterskiej troski od drugiej klasy podstawówki, kiedy to wyłowił dla mnie w automacie pluszową mysz z pluszowym cygarem. Dał W. okazję do zrozumienia absurdu naopowiadanych rodzicom kłamstw (tych o pełnej dojrzałości i studiowaniu prawa), kiedy zaczął przeczesywać cały dom w poszukiwaniu podręcznika do WOSu, z którego w środę poprawia maturę i właśnie mu się przypomniało że tym razem musi mieć 80%.
W piątek wieczorem zdałam sobie sprawę, że ze stówki którą rodzice zostawili mi na wyżycie zostały dwie dychy w pięciozłotówkach. Postanowiłam więc przyoszczędzić i olać osiemnastkę przyjaciółki koleżanki M., na której z pewnością musiałabym dołożyć się do czyjegoś prezentu. Wieczór spędziłyśmy więc z A., jak stare dobre lesbijskie małżeństwo oglądając "Wywiad z wampirem" i uzupełniając nasze wspomnienia z poprzedniego wieczoru.
Dzisiaj rano dzwonił tata i zapytał, jak idzie nam prowadzenie gospodarstwa. Dzwonił robiąc śniadanie. Mama zadzwoniła trzy minuty później robiąc zakupy i zapytała dokładnie o to samo. To cudownie, że moi rodzice po dwudziestu latach małżeństwa wciąż są bratnimi duszami i kiedy jednemu nagle przychodzi do głowy kosmiczne wyrażenie w stylu "prowadzenie gospodarstwa", drugie wpada dokładnie na to samo. Potem zadzwoniła babcia i zaprosiła mnie na obiad. Podczas obiadu zapytała, jak idzie nam prowadzenie gospodarstwa.
Nie mam pojęcia co to cholerstwo znaczy, nie sądzę, żeby jakkolwiek miało się do latania o drugiej nad ranem do monopolowego, ale powiedziałam wszystkim, że absolutnie fantastycznie.

Brak komentarzy: